W Namibii ladujemy przed południem. 10 godzinny lot z Qataru lot mija ok, jesteśmy w miarę wyspani, ale jedzenie w Qatar Airways pozostawia dużo do życzenia..
Na lotnisku mamy 1.5h oczekiwania do przylotu Mirka oraz Grzesia, Oli i 14 miesięcznego Gustawa. W międzyczasie ogarniamy kartę do internetu oraz chcemy podlączyć się do WiFi w lokalnej kanjpie, ale dowiadujemy się ze internet… się skonczył. Koniec świata ;)
Mirek, Ola i Grzesiu triumfalnie wychodzą z terminala, pojawia się nasz kierowca i zaraz potem pomykamy pustynnym 8 osobowym Land Roverem do 1. Lodge. Lotnisko znajduje się 40km od Windhoek, więc mamy okazję zobaczyć pierwsze pustynne krajobrazy. W lodgu się dekujemy, każdy w swoim domku i popołudnie i wieczór spędzamy w knajpce wypoczywając po podróży.
Następnego dnia, po duzych zakupach w SuperSpar (bo Spar to za mało) przejeżdzamy przez Windhoek. 200 tysięczne miasto robi wrażenie dość rozwiniętego i przypomina mieszanke zabudowy zachodnio amerykańskich średnich miast z domieszką niemieckiej architektury ;)
Z Windohek udajemy się na południowy zachód do Sesriem oraz Sossusvlei. To topowa destynacja w Namibii – pustynia z najwyższymi na świecie wydmami sięgającymi 300m. Jazda trwa kilka h, po drodze zatrzymujemy się m.in. w Solitaire, jedynej stacji benzynowej i sklepie w promieniu ponad 200km. Stoją tam m.in. wraki samochodów z lat 50, które doskonale konserwują się w tutejszym klimacie (opady deszczu nie przekraczają 20 mm rocznie).
Po południu docieramy do kampu w Sesriem (Sesriem Camp site) . Nasze namioty są już rozbite pod wielkim drzewem. Widok zapiera dech w piersiach! Na zachód słońca wchodzimy na niedaleką wydmę. Dzieciaki turlają się po największej piaskownicy świata, a rodzice i wujkowie delektują się wybornym winem – jest bosko, a my podziwiamy jak wydmy i doliny zanurzają się w cieniu. Wieczorem jeszcze długo konsumujemy wino, Amarulę i obowiązkowy Gin z tonikiem (przeciw malarii oczywiście!), mimo, że wstać musimy o 4:15 rano.
Po 4h snu (dla nietórych to standard :) wstajemy i jedziemy kilkadziesiąt kilometrów na wschód słońca do Sossusvlei. O wschodzie slońca jako pierwsza grupa wdrapujemy się na wydmę. Widok znowu zapiera dech w piersiach, Olaf i Gustaw mimo krotkiego snu są podekscytowani, zwłaszcza jak zjeżdzamy z wydmy kilkaset metrów w dół na… tyłkach!
Jedziemy dalej wejść na jeszcze jedną wydmę i zjechac do kilkusetletniego wyschniętego parku między wydmami. Widok kompletnie surrealistyczny! Mirek na wydmę nie idzie, bo jest zmęczony (niewyspany jakiś ;)))
Wracamy do kampu koło południa, pakujemy namioty (mamy 2. Auto które wozi ekwipunek) i z przerwą na lunch w Solitaire docieramy do komfortowego lodgu Rostock Ritz położonego na zboczu wzgórza. Piękny widok na zachód słońca nad stepem, pasące się Oryxy (antylopy) oraz pomykające strusie na zawsze zostanie w naszej wyobraźni. Olaf i Gustaw mają wielką radochę z basenu, w którym się pluskają. Własciciel ma też wydzielony teren na którym mieszkają surogatki (Timur z Króla Lwa). Afryka pełną gembą – a to dopiero początek!