Wyladowaliśmy z Singapuru w Warszawie rano. Wykorzystujemy dzień na szybkie przepakowanie, pranie etc. Tomek już pracuje.
Ale następnego dnia rano lecimy do Tel Avivu na spotkanie – taki wydłużony weekend od piatku do niedzieli. Mamy troche pietra, bo w paszportach mnóstwo pieczątek z krajów nieprzyjaznych, tj Iran, Liban, Dubaj, Qatar. Po 4h locie, udaje nam się jednak przemknąć przez kontrolę bez zbędnych pytań (a wiemy, że nie wszyscy maja tyle szczęścia i spedzaja 3h tlumaczac się), tutaj jednak pomogły nam dzieci, bo poszliśmy fast trackiem i chyba nie chcieli nas męczyć.
W Izraelu widzieliśmy 12 lat temu Betlejem i Jerozolimę, ale wybieramy się raz jeszcze na wycieczkę pochodzić, tylko.. nie wchodząc do głowych atrakcji, gdzie są kolejki, plus religijnie nas to nie kręci. Ściana płaczu stoi, pozostałe zabytki także. Jest gorąco, więc Olafa bardziej interesuje kiedy dostanie loda niż te ruinki…
W sobotę popołudniu kąpiel w coraz mniejszym Morzu Martwym i wieczorem impreza na pustyni. Spektakularne miejsce!
W niedzielę hulajnogami jedziemy 5km wzdłuż wybrzeża do starej dzielnicy Tel Avivu - Jaffy. Guciowi się taka jazda w nosidle podoba! Jaffa to zalążek Tel Avivu, wąskie uliczki na wzgórzu, małe galerie oraz sklepiki – ma swój charakter! Chyba bedziemy tak częściej hulajnogami jeździć!
Izrael to krótki i intesywny weekend, który tak naprawdę kończy naszą podróż. Wracamu w niedziele wieczorem do Warszawy, po to by w poniedziałek ruszyć z robotą!
Zdjęcia na:
https://drive.google.com/open?id=1OnfadlNCiDRPS-9Dnr1i77wSE7Cs3W9v